2016/02/19

Kliniczny przypadek niejadka

Czułam, że w końcu temat powróci. Kobiety wracają we wpisach/myślach/opowiadaniach do porodu, inne jeszcze do czasu ciąży. Ja teleportuję się do najcięższego okresu w moim dotychczasowym życiu. Do tego całego roku, który obfitował w emocje, o jakie nigdy siebie nie podejrzewałam...
Do napisania tego postu wręcz „kopnęły” mnie uczucia, które wróciły jak bumerang po odgrzebaniu na fb, dawno nieodwiedzanej grupy - „Mamy niejadków”. Czytając przesiąknięte zrezygnowaniem, rozżaleniem i frustracją posty, szybko odnalazłam w nich siebie sprzed ponad pół roku.



Odmowa piersi


Zaczęło się od niechętnego jedzenia, kiedy moja Panna skończyła 2,5 miesiąca. Karmienie piersią nie było sielanką i nie patrzyłyśmy sobie namiętnie w oczy. Był strach, kiedy przestanie ssać. 

Wszystko zapoczątkowały słowa, które nie jednej matce wyryły się w mózgownicy na początku macierzyńskiej kariery: „Niski przyrost masy ciała”. Na początku wyluzowana, myślę spokojnie, nie każde dziecko musi mieć wałeczki jak ludek z reklamy Michelin. Uspokajał mnie dodatkowo fakt, iż ze mną w okresie niemowlęcym, Mama przechodziła podobne przeboje z wagą. Niestety, przyrosty były tak małe, że moja pediatra (którą bardzo szanuję i cenię) zaniepokojona, rozpoczęła poszukiwania przyczyny tej sytuacji. Szereg badań podstawowych i mamy cię! ZUM! Zakażenie układu moczowego. Jest ono jedną, z miliona przyczyn słabego apetytu u dzieci i niskich przyrostów. Niestety decyzja lekarki  o położeniu nas w szpitalu, spadła na mnie tak nagle i wbrew pozorom niespodziewanie, że wyłam do księżyca. Jak to? Ja? Z maleńkim, co dopiero urodzonym, w szpitalu?!

Na oddziale oprócz posiewu i reszty badań, nawodnili nas kroplówką i bacznie przyglądali się naszemu karmieniu. I dobrze! - pomyślałam. 
Nakazano ważyć Małą przed i po KAŻDYM posiłku! Rozumiecie? KAŻDYM. Z uwagi na to, że Kaja jadła kilkanaście razy na dzień + nocne karmienia, możecie sobie to tylko wyobrazić. Ja i prawie 3-miesięczny niemowlak na cycu. W nocy kilka razy karmienie i wybudzanie dzięki rytuałowi ważenia. Na nowo usypianie. Tak w kółko. Spędziłyśmy na oddziale prawie 2 tygodnie, a w kieszeni miałam 150 zł mniej – opłata za to, że spałam na łóżku, a nie na podłodze. A! No i najważniejsze! Żeby Ona jeszcze chciała jeść.

Po wyjściu ze szpitala, było tylko gorzej. Nie wiedziałam co i jak mam robić (lub czego nie robić) żeby zaczęła jeść. Od urodzenia miała wstręt do smoczka i wszelkiego rodzaju butelek. Dodam, że przez pierwsze pół roku życia mojej córki studiowałam, było to dodatkowe utrudnienie w pogodzeniu ze sobą tych dwóch światów. Ja nie dam rady? Dałam.

Nasz dzień wyglądał następująco: zeszyt z zapiskami i długopis w pogotowiu, karmienie jak najczęstsze (Kaja zjadała z piersi ok 40 ml jednorazowo – wiem, bo ważenie szpitalne przenieśliśmy do domu...). Każdą kupę, wymioty, notowałam skrupulatnie. Pisałam to dla samej siebie, żeby nie zwariować, żeby zebrać myśli. Moja Panna „rosła”... i rosła jej niedowaga. Rosło też przerażenie mojej lekarki. Ciągłe szukanie przyczyny, przesuwanie szczepień, badania wszelakie.




Odział Gastroenetrologiczny


Gdy córka mając 5 miesięcy osiągnęła wagę 5500g  (waga urodzeniowa: 4200g!) wypisano skierowanie na oddział Gastroenetrologiczny w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie. Pisałam o pobycie w nim tutaj. Ja, ogromna zwolenniczka karmienia naturalnego, nie mogłam dopuścić do siebie myśli, że będzie nam dane przekonywać się do mm (mleka modyfikowanego). Walczyłam z pediatrą, która rwała sobie włosy z głowy. Niestety, walkę o naturalne karmienie przegrałam właśnie na oddziale. Dodatkowo, ponownie nic nie stwierdzili.
Zrobiono Kai podstawowe badania: mocz, morfologia, żelazo, ale też sprawdzono obecność pasożytów, grzybów, alergii wszelkiej maści (oprócz nietolerancji na gluten). Trochę traktowano nas po macoszemu, nie byliśmy „przypadkiem” wartym głębszej analizy w oczach lekarzy. Piszę byliśmy, bo matek takich jak ja, było tam więcej. Uwaga! Padło nawet sformułowanie: anoreksja niemowlęca, które przyprawiło mnie o palpitacje, lecz szybko się z niego wycofano.

Zalecenia:
  • Nie karmić pomiędzy posiłkami zapychaczami (chrupkami, paluszkami i innymi) – i tak nic takiego nie dawałam,
  • awokado codziennie,
  • stałe pory karmienia (co 3 godziny – zalecenie pani dietetyk i tak robimy do dzisiaj),
  • zagęszczanie każdego pokarmu (ehh... ciekawe przy karmieniu z piersi),
  • dodatkowo do każdego posiłku dodawać Fantomalt (mieszanka węglowodanów),
  • mleko: Infatrini - wysokokaloryczne

Dodatek energetyczny + mleczko = ok 550 zł/miesiąc!

Moim zdaniem nic to nie dawało i wręcz truchlałam kiedy dziwny proszek wsypywałam do każdego jedzenia i podawałam tak słodkie mleczko, że aż mdliło. Mus to mus!


Karmienie


Chyba musimy to opatentować... Nasze dziecko nie dostawało butli, cyca... ono dostawało strzykawkę, 125 ml razy x, w zależności od wieku i pojemności brzuszka. Wstrzykiwaliśmy mleko, a później zupki naszej Kai. Tylko tak, w pewnym momencie byliśmy ją w stanie nakarmić. Lekarze chwalili ten nasz proceder, bo twierdzili, że szybciej nauczy się jeść łyżeczką i opanuje samodzielne picie. Faktycznie tak się stało. Choć oczywiście nie promuje tej metody.


Ktoś pomyśli, no ale jadła. No jadła, gdyby nie jadła to by umarła – proste? Nasz upór, cały dzień dostosowany pod karmienie, zegarek w głowie, pomoc najbliższych, robienie z siebie i innych pajaca, rekwizyty – to wszystko tylko kropla w morzu „gadżetów” do karmienia, która trzymała w ryzach wagę naszej córki.

Mąż wychodził do pracy, a ja od rana walczyłam o każde 100 ml. Nie raz zjadła, żeby za chwilę wszystko zwrócić na podłogę w kuchni. Na mopie jeździłam non stop. Wszystko w mleku, szafki, stół, krzesełko, ja, ona i podłoga. Nie wiedziałam czy najpierw przebrać siebie, ją? Jak potem ogarnąć kuchnię, kiedy ona jeszcze nawet nie raczkowała. Odpowiadam na pytanie się nasuwające – nie, nie był to refluks. Nikt nie wie co to było.

Pierwszy rok życia Kai był dla nas jak Rollercoaster. Były dni, kiedy tak płakała przy jedzeniu, że nie dało się go dawać. Nie i już (dziecko 6-7 miesięcy, a taki cyrk)! Były dni, kiedy udawało nam się jej dostarczyć odpowiednią ilość posiłków. Były dni, kiedy przyjęła przez cały dzień racje głodowe, a ja po prostu płakałam.


Załamanie nerwowe


Nie przeszłam go tylko dzięki niewyobrażalnie dużej pomocy rodziny. M. gdy usłyszał mój głos w telefonie, nie raz „urwał” się z pracy żeby spróbować nakarmić, po prostu mnie zmienić. Moja Mama prosto z pracy wędrowała do nas i pomagała mi w tworzeniu nowych akrobacji przed krzesełkiem do karmienia. Babcia kiedy tylko mogła bardzo mnie odciążała. Wiele osób mi najbliższych po prostu było z nami, nie zadawali głupich pytań, nie wymądrzali się i nie byli „wujkami dobra rada”, a to naprawdę wiele znaczy. Po prostu wierzyli nam w to, co im przedstawialiśmy. Nie gniewali się, gdy na początku naszej drogi z „trudnym karmieniem”, wróciliśmy ze spotkania po pół godzinie, bo Mała nie chciała jeść, a my jeszcze nie znaliśmy sposobu jak nakarmić ją gdzieś indziej niż w domu. 

Będąc w grupie TYCH matek, dokładnie wiem co czują. Wiele z nich wylądowało u psychologa/psychiatry. Ja wcale się nie dziwie. U mojego dziecka podejrzewano już nawet chorobę genetyczną, o której jak poczytałam, prawie zeszłam z tego świata, a ciśnienie jak mam niskie, tak wtedy szczytowało.


Moje rady i doświadczenie


  1. Metoda BLW – kładziesz na talerzyk makaron, marchewkę, ziemniaka, mięsko, groszek – niech wybiera, rozrzuca, przekłada, bawi się. Minie sporo czasu zanim pozna DOBRY smak tego co mu podajesz, ale tak się stanie, zobaczysz! Jeśli jesteś mamą dziecka z niedowagą i nie możesz sobie pozwolić na takie eksperymenty (na początku więcej niż pewne, że nic nie zje z talerza) zastosuj, tak jak ja, metodę mieszaną: posiłki o stałych porach, te co zawsze + BLW jako forma bez przymusu, zabawę, poznawanie i później... sprzątanie ;)
  2. Zero słodyczy! Kaja dopiero po skończeniu roku zaczęła smakować jakieś pojedyncze „słodkości” (nie czekoladę i chipsy) ale herbatnika czy biszkopt. Moim zdaniem, wyszło jej to tylko na dobre. Cukier wciąga, jak sami wiecie... Dziecko nie zje nam zupy mięsnej, warzywnej czy omleta jeśli będzie dokładniej znało smak czekolady.
  3. Stałe pory karmienia. Najlepiej co 3 godziny. Możecie się śmiać, ale nawet Wy powinniście jeść w takich odstępach dla zdrowia. 5 posiłków w ciągu dnia wtedy wychodzi. O ile oczywiście się uda, ale codziennie warto trzymać się planu.
  4. Zdrowe dziecko samo się nie zagłodzi – bzdury! Musicie trzymać rygor w jedzeniu, nawet jeśli jest ciężko. Osoby, które postawiły taką tezę, na 100% nie były w mojej sytuacji. Gdyby nie moja i męża determinacja, nie wiem co by było. A był okres, kiedy było bardzo źle.
  5. Wychodźcie, wyjeżdżajcie na wycieczki, chodźcie na spacery! To ogromnie ważne, choć tak samo ciężkie. Doskonale wiem, że pięknie brzmiąca „wycieczka” to katorga najpierw pakowania dziecka (jedzenie podgrzane, termos, śliniak, chusteczki, rekwizyty do zabawiania, ubranie na zmianę w razie wymiotów i wiele innych rzeczy). Następnie w głowie rodzica musi zrodzić się plan: co, gdzie, kiedy, o której godzinie – nie jest prosto go ułożyć, a niech coś niespodziewanego się wydarzy lub co gorsza dziecko nie zechce jeść. Wtedy trzeba mieć jakiś plan B... Moja rada, nie zamykajcie się w domu. Do każdego wyjścia podchodźcie jak najbardziej optymistycznie. Jedzenie w różnych warunkach, miejscach, stawia przed maluchem nowe wyzwania i doświadczenia. Nie siedźcie w domu, bo zwariujecie!

  6. Trochę wyluzuj! Wiem, każdy kto miał podobne problemy puka się w głowę i mówi: „Nie da się!”. Postaraj się. Ja bardzo długo nie odpuszczałam, byłam w ciągłym napięciu. Miałam wiele zasad, których nie chciałam łamać, m.in. smażonego wcale, raczej bez słodyczy i soli (nie dosypywałam), żadnego Danio, parówek (tu akurat dalej jestem ogromnym przeciwnikiem), no i Youtube’a ;)
    Udało mi się to wszystko utrzymać. Dopiero po roku, gdy córka już wykazywała się większą dorosłością :P stopniowo naginałam zasady. Coś słodkiego zje, ale zazwyczaj jak jesteśmy Gośćmi u kogoś. Do domu specjalnie nie kupuję. Danio też nie raz ją uraczę. Solić dalej nie solę, ale Kaja je tyle artykułów spożywczych, a w każdym z nich jest sól, że skoro smakują jej moje potrawy bez dosypywania, to póki co trwam przy tym ;)

    Im bardziej odpuszczałam żelazne reguły, tym lepiej Kai smakowało. Uwielbia pierogi z mięsem, omleta z serkiem, jajecznicę, galaretkę, budyń, ser biały, awokado, groszek i buraki. Z resztą czego ona teraz nie lubi. Myślę, że ta moja dyscyplina w posiłkach spotęgowała jej późniejsze chęci i smaki. Gdybym od małego dawała jej co popadnie, byłoby ciężej, a przede wszystkim nie zdrowo!

  7.       Usiądźcie do posiłku razem. Miejcie to samo na talerzu. Może nie zadziała to od razu, ale po czasie zobaczycie, że dziecko bez Twoich emocji, sterczenia mu nad głową i czyhającą tylko żeby wepchnąć łyżkę w otwór prawie uzębiony, zje ze smakiem.

Nie mam recepty na niejadka, każde dziecko jest inne. Różni je wiek, metody stosowane wcześniej, poziom załamania rodziców i pomoc jaką okazują/bądź nie bliscy. Jedno wiem na pewno. Trzeba próbować. Próbować metod, nowych smaków, miejsc i zachowań. 
Kaja teraz wcina dosłownie wszystko. Uwielbia warzywa, owoce, mięso, ryby, no i słodycze. Potrafi operować łyżką i widelcem. 





Na zakończenie dla tych co dobrnęli do końca... 
To wszystko co przeszłam, co zobaczyłam, było po coś. Gdy trafiasz do szpitali z maleńkim dzieckiem na oddział, dostrzegasz jaka jesteś twarda. Walczysz jak lwica o diagnozę dla Twojego dziecka. Poznajesz matki, których dzieci nie mają problemów z jedzeniem, ale do końca życia będą „po prostu” chore. Kiedy widzisz jak dzielnie to znoszą. Kiedy przechodzisz obok oddziału onkologicznego i widzisz płaczące matki przy windzie, ale już za drzwiami oddziału. Tak, żeby jej dziecko nie zobaczyło ani jednej łzy. Gdy z walizką i dzieckiem w nosidełku opuszczasz szpital, myśląc już o ukochanym domu i dostrzegasz za przeszklonymi drzwiami maleńkie łyse główki...

Wszystko to było po coś.