Czułam, że w końcu temat powróci. Kobiety wracają we wpisach/myślach/opowiadaniach
do porodu, inne jeszcze do czasu ciąży. Ja teleportuję się do najcięższego
okresu w moim dotychczasowym życiu. Do tego całego roku, który obfitował w
emocje, o jakie nigdy siebie nie podejrzewałam...
Do napisania tego postu wręcz „kopnęły” mnie uczucia, które
wróciły jak bumerang po odgrzebaniu na fb, dawno nieodwiedzanej grupy -
„Mamy niejadków”. Czytając przesiąknięte zrezygnowaniem, rozżaleniem i
frustracją posty, szybko odnalazłam w nich siebie sprzed ponad pół roku.
Odmowa piersi
Zaczęło się od niechętnego jedzenia, kiedy moja Panna skończyła 2,5 miesiąca.
Karmienie piersią nie było sielanką i nie patrzyłyśmy sobie namiętnie w oczy. Był strach, kiedy przestanie ssać.
Wszystko zapoczątkowały słowa, które
nie jednej matce wyryły się w mózgownicy na początku macierzyńskiej kariery:
„Niski przyrost masy ciała”. Na początku wyluzowana, myślę spokojnie, nie każde
dziecko musi mieć wałeczki jak ludek z reklamy Michelin. Uspokajał mnie
dodatkowo fakt, iż ze mną w okresie niemowlęcym, Mama przechodziła podobne
przeboje z wagą. Niestety, przyrosty były tak małe, że moja pediatra (którą
bardzo szanuję i cenię) zaniepokojona, rozpoczęła poszukiwania przyczyny tej
sytuacji. Szereg badań podstawowych i mamy cię! ZUM! Zakażenie układu
moczowego. Jest ono jedną, z miliona przyczyn słabego apetytu u dzieci i niskich
przyrostów. Niestety decyzja lekarki o położeniu nas w szpitalu, spadła
na mnie tak nagle i wbrew pozorom niespodziewanie, że wyłam do księżyca. Jak
to? Ja? Z maleńkim, co dopiero urodzonym, w szpitalu?!
Na oddziale oprócz posiewu i reszty badań, nawodnili nas
kroplówką i bacznie przyglądali się naszemu karmieniu. I dobrze! - pomyślałam.
Nakazano ważyć Małą przed i po KAŻDYM posiłku! Rozumiecie? KAŻDYM. Z uwagi na
to, że Kaja jadła kilkanaście razy na dzień + nocne karmienia, możecie sobie to
tylko wyobrazić. Ja i prawie 3-miesięczny niemowlak na cycu. W nocy kilka razy
karmienie i wybudzanie dzięki rytuałowi ważenia. Na nowo usypianie. Tak w
kółko. Spędziłyśmy na oddziale prawie 2 tygodnie, a w kieszeni miałam 150 zł
mniej – opłata za to, że spałam na łóżku, a nie na podłodze. A! No i
najważniejsze! Żeby Ona jeszcze chciała jeść.
Po wyjściu ze szpitala, było tylko gorzej. Nie wiedziałam co
i jak mam robić (lub czego nie robić) żeby zaczęła jeść. Od urodzenia miała
wstręt do smoczka i wszelkiego rodzaju butelek. Dodam, że przez pierwsze pół
roku życia mojej córki studiowałam, było to dodatkowe utrudnienie w pogodzeniu
ze sobą tych dwóch światów. Ja nie dam rady? Dałam.
Nasz dzień wyglądał następująco: zeszyt z zapiskami i
długopis w pogotowiu, karmienie jak najczęstsze (Kaja zjadała z piersi ok 40 ml
jednorazowo – wiem, bo ważenie szpitalne przenieśliśmy do domu...). Każdą kupę,
wymioty, notowałam skrupulatnie. Pisałam to dla samej siebie, żeby nie zwariować,
żeby zebrać myśli. Moja Panna „rosła”... i rosła jej niedowaga. Rosło też
przerażenie mojej lekarki. Ciągłe szukanie przyczyny, przesuwanie szczepień,
badania wszelakie.
Odział Gastroenetrologiczny
Gdy córka mając 5 miesięcy osiągnęła wagę 5500g (waga urodzeniowa: 4200g!) wypisano
skierowanie na oddział Gastroenetrologiczny w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w
Krakowie. Pisałam o pobycie w nim tutaj. Ja, ogromna zwolenniczka karmienia
naturalnego, nie mogłam dopuścić do siebie myśli, że będzie nam dane przekonywać
się do mm (mleka modyfikowanego). Walczyłam z pediatrą, która rwała sobie włosy
z głowy. Niestety, walkę o naturalne karmienie przegrałam właśnie na oddziale. Dodatkowo, ponownie nic nie stwierdzili.
Zrobiono Kai podstawowe badania: mocz, morfologia, żelazo,
ale też sprawdzono obecność pasożytów, grzybów, alergii wszelkiej maści (oprócz
nietolerancji na gluten). Trochę traktowano nas po macoszemu, nie byliśmy
„przypadkiem” wartym głębszej analizy w oczach lekarzy. Piszę byliśmy, bo matek
takich jak ja, było tam więcej. Uwaga! Padło nawet sformułowanie: anoreksja
niemowlęca, które przyprawiło mnie o palpitacje, lecz szybko się z niego
wycofano.
Zalecenia:
- Nie karmić pomiędzy posiłkami zapychaczami (chrupkami, paluszkami i innymi) – i tak nic takiego nie dawałam,
- awokado codziennie,
- stałe pory karmienia (co 3 godziny – zalecenie pani dietetyk i tak robimy do dzisiaj),
- zagęszczanie każdego pokarmu (ehh... ciekawe przy karmieniu z piersi),
- dodatkowo do każdego posiłku dodawać Fantomalt (mieszanka węglowodanów),
- mleko: Infatrini - wysokokaloryczne
Dodatek energetyczny + mleczko = ok 550 zł/miesiąc!
Moim zdaniem nic to nie dawało i wręcz truchlałam kiedy
dziwny proszek wsypywałam do każdego jedzenia i podawałam tak słodkie mleczko,
że aż mdliło. Mus to mus!
Karmienie
Chyba musimy to opatentować... Nasze dziecko nie dostawało
butli, cyca... ono dostawało strzykawkę, 125 ml razy x, w zależności od wieku i
pojemności brzuszka. Wstrzykiwaliśmy mleko, a później zupki naszej Kai. Tylko
tak, w pewnym momencie byliśmy ją w stanie nakarmić. Lekarze chwalili ten nasz
proceder, bo twierdzili, że szybciej nauczy się jeść łyżeczką i opanuje
samodzielne picie. Faktycznie tak się stało. Choć oczywiście nie promuje tej
metody.
Ktoś pomyśli, no ale jadła. No jadła, gdyby nie jadła to by
umarła – proste? Nasz upór, cały dzień dostosowany pod karmienie, zegarek w
głowie, pomoc najbliższych, robienie z siebie i innych pajaca, rekwizyty – to
wszystko tylko kropla w morzu „gadżetów” do karmienia, która trzymała w ryzach
wagę naszej córki.
Mąż wychodził do pracy, a ja od rana walczyłam o każde 100
ml. Nie raz zjadła, żeby za chwilę wszystko zwrócić na podłogę w kuchni. Na
mopie jeździłam non stop. Wszystko w mleku, szafki, stół, krzesełko, ja, ona i
podłoga. Nie wiedziałam czy najpierw przebrać siebie, ją? Jak potem ogarnąć
kuchnię, kiedy ona jeszcze nawet nie raczkowała. Odpowiadam na pytanie się
nasuwające – nie, nie był to refluks. Nikt nie wie co to było.
Pierwszy rok życia Kai był dla nas jak Rollercoaster. Były
dni, kiedy tak płakała przy jedzeniu, że nie dało się go dawać.
Nie i już (dziecko 6-7 miesięcy, a taki cyrk)! Były dni, kiedy udawało nam się
jej dostarczyć odpowiednią ilość posiłków. Były dni, kiedy przyjęła przez cały
dzień racje głodowe, a ja po prostu płakałam.
Załamanie nerwowe
Nie przeszłam go tylko dzięki niewyobrażalnie dużej pomocy
rodziny. M. gdy usłyszał mój głos w telefonie, nie raz „urwał” się z pracy
żeby spróbować nakarmić, po prostu mnie zmienić. Moja Mama prosto z pracy
wędrowała do nas i pomagała mi w tworzeniu nowych akrobacji przed krzesełkiem
do karmienia. Babcia kiedy tylko mogła bardzo mnie odciążała. Wiele osób
mi najbliższych po prostu było z nami, nie zadawali głupich pytań, nie
wymądrzali się i nie byli „wujkami dobra rada”, a to naprawdę wiele znaczy. Po
prostu wierzyli nam w to, co im przedstawialiśmy. Nie gniewali się, gdy na
początku naszej drogi z „trudnym karmieniem”, wróciliśmy ze spotkania po pół
godzinie, bo Mała nie chciała jeść, a my jeszcze nie znaliśmy sposobu jak
nakarmić ją gdzieś indziej niż w domu.
Będąc w grupie TYCH matek, dokładnie
wiem co czują. Wiele z nich wylądowało u psychologa/psychiatry. Ja wcale się
nie dziwie. U mojego dziecka podejrzewano już nawet chorobę genetyczną, o
której jak poczytałam, prawie zeszłam z tego świata, a ciśnienie jak mam
niskie, tak wtedy szczytowało.
Moje rady i doświadczenie
- Metoda BLW – kładziesz na talerzyk makaron, marchewkę,
ziemniaka, mięsko, groszek – niech wybiera, rozrzuca, przekłada, bawi się.
Minie sporo czasu zanim pozna DOBRY smak tego co mu podajesz, ale tak się
stanie, zobaczysz! Jeśli jesteś mamą dziecka z niedowagą i nie możesz sobie
pozwolić na takie eksperymenty (na początku więcej niż pewne, że nic nie zje z
talerza) zastosuj, tak jak ja, metodę mieszaną: posiłki o stałych porach, te co
zawsze + BLW jako forma bez przymusu, zabawę, poznawanie i później... sprzątanie
;)
- Zero słodyczy! Kaja dopiero po skończeniu roku
zaczęła smakować jakieś pojedyncze „słodkości” (nie czekoladę i chipsy) ale
herbatnika czy biszkopt. Moim zdaniem, wyszło jej to tylko na dobre. Cukier
wciąga, jak sami wiecie... Dziecko nie zje nam zupy mięsnej, warzywnej czy
omleta jeśli będzie dokładniej znało smak czekolady.
- Stałe pory karmienia. Najlepiej co 3 godziny.
Możecie się śmiać, ale nawet Wy powinniście jeść w takich odstępach dla zdrowia.
5 posiłków w ciągu dnia wtedy wychodzi. O ile oczywiście się uda, ale codziennie warto trzymać się planu.
- Zdrowe dziecko samo się nie zagłodzi – bzdury!
Musicie trzymać rygor w jedzeniu, nawet jeśli jest ciężko. Osoby, które
postawiły taką tezę, na 100% nie były w mojej sytuacji. Gdyby nie moja i męża
determinacja, nie wiem co by było. A był okres, kiedy było bardzo źle.
- Wychodźcie, wyjeżdżajcie na wycieczki, chodźcie
na spacery! To ogromnie ważne, choć tak samo ciężkie. Doskonale wiem, że
pięknie brzmiąca „wycieczka” to katorga najpierw pakowania dziecka (jedzenie
podgrzane, termos, śliniak, chusteczki, rekwizyty do zabawiania, ubranie na
zmianę w razie wymiotów i wiele innych rzeczy). Następnie w głowie rodzica musi
zrodzić się plan: co, gdzie, kiedy, o której godzinie – nie jest prosto go
ułożyć, a niech coś niespodziewanego się wydarzy lub co gorsza dziecko nie
zechce jeść. Wtedy trzeba mieć jakiś plan B... Moja rada, nie zamykajcie się w domu. Do
każdego wyjścia podchodźcie jak najbardziej optymistycznie. Jedzenie w
różnych warunkach, miejscach, stawia przed maluchem nowe wyzwania i doświadczenia. Nie siedźcie w domu, bo zwariujecie!
- Trochę wyluzuj! Wiem, każdy kto miał podobne
problemy puka się w głowę i mówi: „Nie da się!”. Postaraj się. Ja bardzo
długo nie odpuszczałam, byłam w ciągłym napięciu. Miałam wiele zasad, których
nie chciałam łamać, m.in. smażonego wcale, raczej bez słodyczy i soli
(nie dosypywałam), żadnego Danio, parówek (tu akurat dalej
jestem ogromnym przeciwnikiem), no i Youtube’a ;)
Udało mi się to wszystko utrzymać. Dopiero po roku, gdy córka już wykazywała się większą dorosłością :P stopniowo naginałam zasady. Coś słodkiego zje, ale zazwyczaj jak jesteśmy Gośćmi u kogoś. Do domu specjalnie nie kupuję. Danio też nie raz ją uraczę. Solić dalej nie solę, ale Kaja je tyle artykułów spożywczych, a w każdym z nich jest sól, że skoro smakują jej moje potrawy bez dosypywania, to póki co trwam przy tym ;)
Im bardziej odpuszczałam żelazne reguły, tym lepiej Kai smakowało. Uwielbia pierogi z mięsem, omleta z serkiem, jajecznicę, galaretkę, budyń, ser biały, awokado, groszek i buraki. Z resztą czego ona teraz nie lubi. Myślę, że ta moja dyscyplina w posiłkach spotęgowała jej późniejsze chęci i smaki. Gdybym od małego dawała jej co popadnie, byłoby ciężej, a przede wszystkim nie zdrowo! - Usiądźcie do posiłku razem. Miejcie to samo na talerzu. Może nie zadziała to od razu, ale po czasie zobaczycie, że dziecko bez Twoich emocji, sterczenia mu nad głową i czyhającą tylko żeby wepchnąć łyżkę w otwór prawie uzębiony, zje ze smakiem.
Nie mam recepty na niejadka, każde dziecko jest inne. Różni
je wiek, metody stosowane wcześniej, poziom załamania rodziców i pomoc jaką
okazują/bądź nie bliscy. Jedno wiem na pewno. Trzeba próbować. Próbować metod,
nowych smaków, miejsc i zachowań.
Kaja teraz wcina dosłownie wszystko. Uwielbia warzywa, owoce, mięso, ryby, no i słodycze. Potrafi operować łyżką i widelcem.
Na zakończenie dla tych co dobrnęli do końca...
To wszystko
co przeszłam, co zobaczyłam, było po coś. Gdy trafiasz do szpitali z maleńkim
dzieckiem na oddział, dostrzegasz jaka jesteś twarda. Walczysz jak lwica o
diagnozę dla Twojego dziecka. Poznajesz matki, których dzieci nie mają
problemów z jedzeniem, ale do końca życia będą „po prostu” chore. Kiedy widzisz
jak dzielnie to znoszą. Kiedy przechodzisz obok oddziału onkologicznego i
widzisz płaczące matki przy windzie, ale już za drzwiami oddziału. Tak, żeby jej
dziecko nie zobaczyło ani jednej łzy. Gdy z walizką i dzieckiem w nosidełku
opuszczasz szpital, myśląc już o ukochanym domu i dostrzegasz za przeszklonymi
drzwiami maleńkie łyse główki...
Wszystko to było po coś.